Joanna:
Jestem policjantką. Staż pracy – 18 lat. Zajmowałam się wszystkim: gwałtami, samobójstwami, nękaniem, rozbojami. Czasem prowadziłam nawet 100 spraw jednocześnie.
Gdy zaczynałam w policji, pili wszyscy. Żeby się czegokolwiek nauczyć od starszych policjantów, trzeba było albo im postawić flaszkę, albo się z nimi napić. Mimo to przez te kilkanaście lat udawało mi się w pracy zawsze być trzeźwą. Piłam po dyżurze, gdy dzieci szły spać. Do rana zdążałam wytrzeźwieć.
Tak było do czasu.
Mam dwoje dzieci, ośmioletnią córkę i nastoletniego syna. W marcu, gdy wprowadzono naukę online, moja córka miała jeszcze siedem lat. Przysługiwał mi zasiłek opiekuńczy. Skorzystałam z niego, bo ktoś musiał zająć się dzieckiem, mój mąż normalnie pracował.
W piątek, kiedy już wiedziałam, że w poniedziałek nie pójdę do pracy, pierwsze, co zrobiłam po wyjściu z komendy, to pojechałam pod sklep, kupiłam ćwiartkę wódki i wypiłam do dna. Na lekkie rozluźnienie. Osoba, która pije od lat, nawet tego nie poczuje. To było za mało, ale musiałam odebrać dzieci ze szkoły, zawieźć je do domu. Nikt nic ode mnie nie poczuł – założyłam maseczkę, oblałam się płynem do dezynfekcji.
Kolejne tygodnie wyglądały tak: wstawałam rano, budziłam dzieci, organizowałam im naukę, ściągałam linki z zadaniami. Szłam do sklepu – po chleb, mleko i pół litra wódki. Albo piwo. Codziennie do innego, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Przez cały dzień popijałam. Przez większą część dnia córką zajmował się mój syn. Gdy mąż wracał do domu około 15 i wyczuwał ode mnie alkohol, mówiłam mu, że wypiłam jedno piwo. W rzeczywistości byłam po czterech. Syn czuł, że czasem dziwnie się zachowuję. Któregoś dnia powiedział: Mamo, znów zaczynasz dzień od piwa. To zaczęłam chować się pod kołdrą, żeby zagłuszyć dźwięk otwieranej puszki.
Wieczorami, gdy dzieci skończyły lekcje, zjadły kolację, całkiem odpływałam. O 5 budziłam się z takim kacem, że musiałam od razu wypić piwo, żeby nie pojawiły się lęki, zawroty głowy, konwulsje.
1 maja córka skończyła osiem lat. Zasiłek już mi nie przysługiwał i musiałam wrócić do pracy. Byłam przerażona. Po kilku tygodniach picia dzień w dzień nie wiedziałam, czy się ogarnę. Niedziela, jutro powrót na komendę, a ja pocę się jak świnia. Czułam, że jak się nie napiję, to nie dam rady.
Ale dałam. Gdy tylko skończyłam robotę, zostawiłam samochód przed domem i poszłam do nocnego. Wypiłam pół litra i poczułam ulgę.
W pracy zaczęli zauważać, że coś jest nie tak. Przychodziłam na dyżur skacowana, zmęczona, zawalałam terminy. W końcu zaczęłam popijać na dyżurach. Przełożony zlecił przeniesienie mnie do innego wydziału. Żebym odpoczęła, zmieniła perspektywę. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że jak ja tam będę pić? Przecież tam prawie cały czas jest się w terenie, do tego za kółkiem. Zaczęłam mieć myśli samobójcze. Pamiętam, jak siedziałam na przystanku tramwajowym i patrzyłam na przejeżdżające tramwaje. Myślałam, że byłoby dobrze, gdyby któryś mnie trzasnął. Nie musiałabym się leczyć, nic bym już robić nie musiała.
Lipiec. Siedziałam w pracy i myślałam tylko o tym, co tu zrobić, żeby się napić. Była 16, dyżur miałam do 21. Nie wytrzymałam i zadzwoniłam do policyjnego psychologa. Poprosiłam o spotkanie. Zaproponował następny dzień. Ja na to, że może być za późno. Od razu się zorientował, że chodzi o alkohol. Przyjechał na komendę. Opowiedziałam mu, jak wyglądały ostatnie tygodnie. Usłyszałam: Musisz iść natychmiast na oddział zamknięty. Jeśli od tygodni pijesz litr wódki dzień w dzień, za miesiąc będzie po tobie.
Wysłał mnie do psychiatry. Na spotkanie pojechałam na kacu. Dostałam skierowanie do ośrodka zamkniętego. Udało się znaleźć miejsce pod Warszawą. Termin – za dwa tygodnie. Lekarz miał wątpliwości, czy dać mi zwolnienie chorobowe na ten okres, bał się, że popłynę. Ale dał. Piłam od 30 lipca do 10 sierpnia. Wiedziałam, że do ośrodka nie przyjmą mnie na rauszu, więc trzy doby przed terminem przestałam pić. Nie wiem, jak mi się udało. Chyba wiedziałam, że jeśli teraz się tam nie dostanę, to się stoczę.
W ośrodku spędziłam siedem tygodni. Po wyjściu zapisałam się na terapię indywidualną, uczestniczę w mityngach dla anonimowych alkoholików. Od 10 sierpnia nie piję.
Nuda
W ciągu ostatnich 12 miesięcy znacznie wzrosła sprzedaż alkoholu – tak wynika z analizy agencji badawczej Nielsen. Polacy zaczęli kupować więcej piwa (wzrost o 3 procent), ale i mocnych trunków: rumu (37 procent wzrostu sprzedaży), ginu (30 procent), tequili (26 procent), whisky (20 procent), wódki (9 procent). Wśród win największą popularnością cieszą się wina musujące, których wartość sprzedaży w ciągu roku wzrosła o 16 procent.
28 procent badanych przebadanych na wiosnę przez Zakład Psychoprofilaktyki i Psychologii Uzależnień w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Łódzkiego zadeklarowało, że w czasie pandemii spożywało alkohol w sposób ryzykowny. Czyli wypijało około trzech, czterech piw dziennie. Jak podkreśla autor badań dr. hab. Jan Chodkiewicz, zazwyczaj w populacji to średnio kilkanaście procent.
Kto pił więcej? Ci, którzy nadużywali alkoholu już przed pandemią. Jak czytamy w raporcie, jest wysoce prawdopodobne, że takie osoby używają alkoholu do „samoleczenia” problemów psychicznych, do radzenia sobie z codziennym stresem.
– Klienci najczęściej rozpijają mi się podczas urlopów, zwolnień lekarskich, gdy złamią nogę i są przytroczeni do łóżka, muszą leżeć w domu. Nie mają co robić, w ich życie wdaje się nuda – mówi Tomasz Wachowiak, psychoterapeuta psychoterapii uzależnień od alkoholu i narkotyków. – Znałem mężczyznę – zamożnego, wysoko funkcjonującego – który miał zapisane w umowie, że po zakończeniu pracy nie może zatrudnić się u konkurencji przez kolejny rok. Dostał atrakcyjną odprawę i postanowił te kilka miesięcy spędzić w domu, zająć się dziećmi. Któregoś dnia wypił setkę wódki, następnego już dwie. Zakończył swój roczny urlop na detoksie i miesięcznej terapii w ośrodku. Podczas wiosennego lockdownu było podobnie. Jeden z moich klientów po kilku latach abstynencji wrócił do picia, bo jego firma miała przestój. Rytm dnia kompletnie mu się zaburzył, nie wiedział, co zrobić z czasem, który wcześniej wypełniała mu praca.
Wachowiak mówi, że odkąd wybuchła pandemia, liczba osób zgłaszających się na terapię uzależnień wzrosła. Ale nie wszyscy trafiają tam z nudów. Ludzie boją się utraty pracy, topnieją im oszczędności, boją się przyszłości, lękają się o zdrowie swoje i bliskich. Dręczy ich poczucie osamotnienia. I – co prawdopodobnie najtrudniejsze do zniesienia – niewiadomą jest, co dalej i jak długo to wszystko potrwa.
– To fantastyczny podkład do rozwoju uzależnień – mówi Tomasz Wachowiak. – A alkohol to zdradliwy narkotyk. Ma działanie rozluźniające, rozweselające, pomaga zasnąć. Po pewnym czasie okazuje się, że poprawę nastroju jesteśmy w stanie osiągnąć wyłącznie po wypiciu wódki albo piwa, z czasem musimy wypić więcej, żeby osiągnąć taki sam efekt. Im więcej pijemy, tym bardziej odczuwamy skutki odstawienia alkoholu – lęki, bóle głowy, zmęczenie. Co zrobić, żeby tego nie doświadczać? Napić się. Znam mężczyznę, który alkohol traktował jako tabletkę nasenną. Z czasem, żeby usnąć, potrzebował go coraz więcej. Ta „tabletka” zaczęła mu w końcu bardzo przeszkadzać. Codziennie przed wyjazdem do pracy badał się alkomatem. Początkowo mógł jechać nawet o 5-6 rano. Potem wyjeżdżał o 10 i ze wszystkim się spóźniał.
Człowiek, który pije, zawsze będzie to picie usprawiedliwiał. W sposób ryzykowny działa u niego mechanizm zaprzeczeń i iluzji. W czasie pandemii pojawił się kolejny mit. – Że alkohol zabija zarazki. Że picie uchroni przed zachorowaniem na koronawirusa albo z niego wyleczy – mówi Wachowiak.
A czasem to działa odwrotnie: COVID „pomaga” w piciu: – Miałem klienta uzależnionego, który stracił smak i węch z powodu COVID-u. Powiedział mi: Fajnie, będę mógł pić czystą i nic nie będę czuł.
Wachowiak podkreśla, że terapia online nie daje takich efektów jak kontakt twarzą w twarz z terapeutą czy spotkania grupowe z innymi uzależnionymi. A praca i inne zdalne aktywności wręcz piciu sprzyjają. – Koleżanka terapeutka robiła ostatnio kurs prawa jazdy. Podczas zajęć teoretycznych online jeden z kursantów popijał piwo smakowe. Gdy ktoś zwrócił mu uwagę, powiedział, że przecież to tylko piwo – opowiada Wachowiak. – Gdy wszystko odbywa się online – praca, spotkania towarzyskie, mityngi AA – pić można już od rana, nikt tego nawet nie zauważy. Bardzo łatwo w dodatku uniknąć negatywnych konsekwencji picia, które stanowią jedną z motywacji do leczenia. Jednym z ulubionych argumentów osób, które zaprzeczają, że mają problem z alkoholem, jest: przecież mam pracę, ogarniam rzeczywistość, radzę sobie – tłumaczy terapeuta.
I jeszcze jedna zmiana w piciu w świecie dotkniętym następstwami pandemii: prawdziwym hitem okazało się piwo bezalkoholowe, którego sprzedaż wzrosła aż o 26 procent. Jak mówi Tomasz Wachowiak, dla osoby cierpiącej na chorobę alkoholową bezpieczne nie jest nawet picie piwa bez procentów. – Miałem pana, który po 15 latach abstynencji wrócił do picia w czasie pandemii – a zaczął od piwa bezalkoholowego. Alkohol jako czynnik uzależniający to wierzchołek góry lodowej, na uzależnienie składa się mnóstwo czynników, między innymi rytuały związane z piciem, myślenie o piciu, planowanie wieczoru wokół picia, zapach alkoholu, dźwięk otwieranej puszki albo butelki – tłumaczy.
Urywał mi się film, budziłam się posiniaczona
Anna: Jeszcze zanim wybuchła pandemia, piłam prawie codziennie. W weekendy, w ciągu tygodnia wieczorami. Nigdy nie dopuściłam do sytuacji, w której picie mogłoby wpłynąć na moją pracę, miałam poczucie, że mam wszystko pod kontrolą. Aż do marca tego roku.
Oboje z mężem straciliśmy pracę. Ja – kosmetyczka, on – muzyk. Zaczęliśmy żyć z oszczędności. Pojawiły się lęki o to, co będzie dalej, o przyszłość. Z braku zajęcia zaczęłam popijać również w dzień. Podczas porannego spaceru z psem kupowałam pierwsze piwa. Od razu je wypijałam. Po godzinach dla seniorów szłam po kolejne. Potem zasypiałam. Budziłam się i piłam znowu. I tak do wieczora. Urywał mi się film. Budziłam się nad ranem na podłodze, posiniaczona, musiałam w nocy spaść z łóżka. Mąż zasugerował, żebym przestój w pracy wykorzystała na leczenie w ośrodku zamkniętym, ale nie byłam na to gotowa.
Latem wróciłam do pracy w salonie kosmetycznym. Biznes nie szedł. W październiku zaproponowano mi fatalne warunki – obniżenie pensji stałej. Klientów było niewielu, więc nie dorobiłabym na nich do porządnego wynagrodzenia. Zarabiałam mniej niż woźny. Uznałam, że to poniżej mojej godności. Zrezygnowałam. I wtedy pojawił się strach, że powtórzy się historia z pierwszego lockdownu.
Spróbowałam terapii online. Ale pomiędzy spotkaniami i tak piłam. W domu było nerwowo, z mężem zaczęliśmy się kłócić coraz częściej, nie byłam w stanie zdyscyplinować syna, któremu zupełnie nie szła nauka zdalna. Wokół mnie było za dużo wyzwalaczy. W listopadzie zdecydowałam, że zacznę się leczyć. Psychiatra skierował mnie do ośrodka zamkniętego. Jestem tu od połowy listopada. Czuję się jak na koloniach. Rano budzą mnie pielęgniarki, posiłki są o wyznaczonych porach. Do 18 odbywają się spotkania grupowe, terapia. Potem mam wolne. Jest spokój, fajni ludzie. Tylko jedzenie jest fatalne.
Wychodzę stąd w sylwestra. Od stycznia chcę zacząć nowe życie.
Ludzie wszywają sobie esperal na potęgę
W ciągu ostatnich miesięcy pacjentów przybyło nie tylko psychoterapeutom pracującym z uzależnionymi od alkoholu, ale też chirurgom wszywającym im esperal – to potoczna nazwa środka, który ma skłonić do niepicia. Wachowiak przekonuje, że pacjent z esperalem nie pije nie dlatego, że chce wyzdrowieć, ale ze strachu o własne życie i zdrowie. W najlepszym przypadku tzw. zaszycie powoduje odłożenie i spotęgowanie problemu w przyszłości.
– Pacjentów wszywających sobie esperal z roku na rok jest coraz więcej. To wzrost stały, o około kilka procent. Natomiast po okresie wiosennego lockdownu odnotowaliśmy boom – między majem a sierpniem klientów było mnóstwo, nawet o 40 procent więcej niż w tym samym okresie w ubiegłym roku – informuje Łukasz, chirurg wykonujący zabiegi wszycia esperalu.
Od września klientów nieco mu ubyło, ale ich liczba wciąż jest wyższa niż w ubiegłym roku.
Łukasz tłumaczy, że wszywka alkoholowa powinna być stosowana przede wszystkim jako metoda wspomagająca psychoterapię. – Wielu pacjentów się jednak nie leczy. Mówią, że nie mają czasu, że im się nie chce – z lenistwa wybierają esperal. Sporo mam stałych klientów. Wszywka przestaje działać po około 12 miesiącach. Klient robi więc sobie dwa tygodnie „wakacji” pije na umór, po czym przychodzi do mnie i wszywa sobie esperal na kolejne 12 miesięcy – opowiada. I dodaje, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy w jego gabinecie pojawia się coraz więcej młodych osób – między 20. a 30. rokiem życia. – Jeszcze kilka lat temu 22-, 23-latek to była rzadkość. Dziś widok młodej osoby, która przychodzi na zabieg, już mnie nie dziwi. Dostępność alkoholu jest coraz większa – wieczorem łatwiej kupić butelkę wódki niż bułkę, wiek inicjacji alkoholowej również się przesunął. To przerażające, że 20-latkowie decydują się na tak drastyczny zabieg – stwierdza.
Prawdziwe żniwo
Eksperci przekonują, że pandemia to ogromne wyzwanie dla osób uzależnionych lub leczących się z uzależnienia. Ale nie tylko. – Odkąd się zaczęła, coraz częściej dzwonią do nas osoby, które w okresie izolacji zaczęły więcej pić i są tym faktem zaniepokojone. Chcą się dowiedzieć, czy jest się czym martwić – mówi Katarzyna Czerwonka, psychoterapeutka psychoterapii uzależnień.
Jak podkreśla Tomasz Wachowiak, prawdziwe skutki pandemii w postaci wzrostu liczby osób zgłaszających się na terapię lub zapisujących się na zabieg wszycia esperalu, będziemy obserwować dopiero za kilka miesięcy: będzie więcej ludzi, którzy stracili pracę, pandemia oraz związane z nią ograniczenia będą się przedłużać, na terapię wrócą ci, którzy z niej zrezygnowali.
– Miałem pacjentów, którzy wykorzystali pandemię, żeby odejść z terapii. Twierdzili, że boją się zakażenia. Gdy proponowałem spotkania online, temat się urywał. Pytanie, kiedy do mnie wrócą – zastanawia się Wachowiak.
Na wielką falę nowych klientów i on, i inni terapeuci jeszcze trochę poczekają. Zazwyczaj mija sporo czasu od momentu, w którym ktoś zauważa, że ma problem z piciem alkoholu, do chwili, w której decyduje się na zgłoszenie do poradni. – Problem najpierw obserwują najbliżsi, potem znajomi, a na końcu osoba uzależniona. Prawdziwe żniwo pandemii będziemy zbierać najwcześniej w przyszłym roku, a realnie za pięć, a nawet 10 lat.
Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.